JAROSŁAW KACZMARCZYK

Sportowiec i artysta. Trener i zawodnik sztuk walki. Wychowawca i jeden z prekursorów karate kyokushin w Polsce, a przy tym artysta rzeźbiarz, którego prace zdobią m.in. różne kościoły na Dolnym Śląsku. Zmarł w listopadzie 2018 r. w wieku 61 lat i spoczął na cmentarzu parafialnym w swoim rodzinnym Wilkszynie, z którym przez niemal całe życie był związany.

Jarosław Kaczmarczyk
Fot. archiwum prywatne

Jarosław Kaczmarczyk urodził się we Wrocławiu w 1957 r. W stolicy Dolnego Śląska ukończył technikum. Mając 17 lat, zaczął trenować karate. Szybko zaczął startować w kategorii open, ale ważąc nieco ponad 80 kg, musiał walczyć z zawodnikami ważącymi powyżej 100 kg. Mimo tego, wygrywał. Na rozgrywanych w 1982 r. we Wrocławiu mistrzostwach Polski w karate, zdobył tytuł wicemistrza Polski – był to jeden z jego największych sukcesów sportowych. Był uczestnikiem Oyama Cup w Budapeszcie, gdzie poznał założyciela karate kyokushin Masutatsu Oyamę. Zafascynowany tą dyscypliną, postanowił się jej poświęcić i mając 28 lat, zdecydował, że zajmie się wyłącznie pracą szkoleniową i popularyzacją sztuk walki. Jeszcze w latach 80. brał udział w przygotowaniu pierwszej w Polsce książki na temat karate, której autorem był Jerzy Miłkowski. Już wtedy tworzył pierwsze sekcje karate kyokushin, m.in. w Opolu i Brzegu Opolskim. W latach 90. zaczął trenować przyszłych oficerów z Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu (ob. Akademia Wojsk Lądowych), którzy brali udział w wielu turniejach nockdaunowych, zajmując czołowe miejsca. Sam napisał dwie książki – „Samoobrona. Broń się sam” i „Tonfa”, w której opisał własne techniki samoobrony. Wychował wiele pokoleń adeptów karate kyokushin w całym regionie i miał wielu utytułowanych wychowanków. We Wrocławiu wśród osób trenujących sztuki walki był i nadal pozostaje najbardziej znaną postacią, ze względu na swoje nietypowe podejście, jak i wielką miłość do tego sportu, która biła od niego na kilometry. – Jak byłem młodszy to pamiętam, że cały czas trenował, rozprawiał ze znajomymi o sztukach walki i opracowywał nowe techniki. W domu cały czas była atmosfera, jak w klasztorze shaolin. Nie naciskał nas na sporty walki, ale przekazywał na każdym kroku, że nie wolno się poddawać – wspomina jego syn, Łukasz, który po ojcu odziedziczył pasję do sportu i z powodzeniem rywalizuje w kickboxingu [zob. więcej]. Także i drugi syn, Paweł, poszedł w ślady ojca, ale bardziej w stronę artystyczną. Ukończył grafikę na wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta. Głównie zajmuje się malarstwem, ale tworzy także instalacje artystyczne, a na swoim koncie ma kilka wystaw indywidualnych.

Ucząc samoobrony i technik walki w wielu m.in. wrocławskich sekcjach, Jarosław Kaczmarczyk znajdował też czas na to, by swoją pasją i wiedzą dzielić się z sympatykami sportu m.in. w prowadzonym przez siebie w domu handlowym Feniks na wrocławskim Rynku sklepie z akcesoriami do sztuk walki. Spotykał się nie tylko z różnymi działaczami sportowymi, ale też przy rozmaitych okazjach z Dolnoślązakami, którym opowiadał nie tylko o sporcie, ale też o czasach walk „Solidarności” o wolną Polskę, bo i w tym miał swój udział.

Jego dom był dla niego miejscem, gdzie realizował jeszcze inną pasję, tym razem artystyczną. Był rzeźbiarzem samoukiem, a jego dzieła spotykały się z uznaniem. Niektóre z jego prac można znaleźć w kościołach np. w Wilkszynie, na Złotnikach we Wrocławiu, w Bożkowie, w miejscowości Orle oraz w domu opieki sióstr Elżbietanek na Ostrowie Tumskim. Jego rzeźby powstawały w warsztacie w Wilkszynie, który znajdował się tuż obok dawnego Domu Ludowego (dawn. Gasthaus Bleischa), przy ul. Głównej. Niektóre prace przechodnie mogli zobaczyć przez okna warsztatu – w oczy rzucały się szczególnie figury Ewy z jabłkiem, Piety oraz Chrystusa Ukrzyżowanego.

Jarosław Kaczmarczyk przy wykonanej przez siebie na zamówienie drewnianej replice motocykla Harley Davidson z lat 20. XX w.
Fot. Mirosław Dybek

Do końca życia twierdził, że ciało należy hartować nieustannie. Jako zapalony miłośnik dwóch kółek, na rowerze jeździł przez cały rok, nawet w największe zamiecie śnieżne, niemal do ostatnich dni życia. Mieszkańcy Wilkszyna i okolic nie raz mogli go spotkać, gdy przemierzał wilkszyńskie szlaki. Takim właśnie go zapamiętali.